Taki moment.

Przychodzi taki moment Twojego życia, że postanawiasz się wziąć za siebie.
W sumie to przeszedłeś, dość problemowo, ale jednak, gimnazjum, kończąc je czerwonym paskiem, jakoś przebrnąłeś przez złote, jeszcze bardziej problemowe, oznaczone oparami alkoholu i fajek, czasy liceum i dostałeś się na studia - najpierw na jedne, które złamały twoje marzenia, potem na drugie, w końcu te wymarzone - i nikt nie pytał, jak się z tym właściwie czujesz - to znaczy nie pytała rodzina, bo w końcu rodzina zawsze "chce dla ciebie najlepiej", tylko za bardzo nie pytają, czym według ciebie jest to "najlepiej". To nic. Doceniasz. Doceniasz, ponieważ cię utrzymują, starają ogarniać, pomagali w ciężkich chwilach i kopali w poślady, kiedy było trzeba iii... i takim sposobem zostajesz licencjatem. W czasie kiedy maturzyści się cieszą, że w końcu dostali wyniki, jedni wylewają łzy, że nie zdali i czeka ich poprawka, drudzy już rozwierają ramiona, czekając na swoją kolej studiowania, ty zostajesz licencjatem. Albo inżynierem. Myślisz sobie: byle do października! - wtedy dostaniesz w swoje łapska dyplom i będziesz mógł pochwalić się rodzicom, wreszcie pełnoprawnie przyjmą cię na magisterkę - cudowne życie.
Co potem?
Przecież masz już 22 lata i najwyższa pora się ogarnąć! Co ci po tytule licencjata, drogie dziecko? Możesz sobie go napisać na ścianie i powyżej powiesić ten marny dyplomik, żeby był dowodem, że coś zrobiłeś - i dopisać w CV, bo przecież wygląda to nieco lepiej, niż samo ukończenie szkoły średniej - tylko co dalej? Napatrz się lepiej, naciesz, bo każdy kolejny rok będzie bardziej pod górkę - i będzie wymagał spięcia pośladów, żeby wreszcie coś ruszyć - no wiecie, jakieś poważniejsze praktyki, jakaś praca, przecież każdy chciałby robić w życiu to, co kocha najbardziej...
Pośród tych wszystkich spraw, które po wybuchu radości, że się zdało, rozmawiasz ze znajomym. 
Lubisz go, bardzo dobrze spędza ci się z nim czas, w przeciwieństwie do większości ludzi nie ma banalnych rad, nie mówi "ogarnij się", ale też nie głaska po główce, jaki to nie jesteś biedny - nie, ma bardzo zdrowe podejście do życia, jest wesoły, przyjazny, świetnie się wam gada i nagle pisze do ciebie, podczas jednej z tych nocnych pogawędek, że nie szuka miłości.
Partner do grania, przyjaciel - spoko, ale nie miłość.
Mówi to przypadkiem czy celowo? 
Od razu wiesz, że przypadkiem, po prostu jakoś tak nasunęło się to zdanie na kontekst rozmowy, bo zapraszał cię akurat, żebyś kiedyś przyjechał, wpadł, zobaczył się z nim, może został na dłużej, jeśli będziesz miał problemy i potrzebował pomocy. 
Robi ci się smutno.
Nie wiesz dlaczego, ale jest ci smutno.
Przychodzi taki moment, w którym te wszystkie problemy blakną, a pomimo smutku odkrywasz, że wreszcie możesz spać spokojnie - stres zniknął - jedna rozmowa, parę godzin wspólnego czasu i dokonał cudu - pewnie tylko tymczasowo, pewnie niedługo zniknie, w końcu to na pewno tylko ulotna znajomość, kompletnie niezobowiązująca, zbyt wiele już takich było.
Mimo to zrywając się następnego ranka, zbudzony przez telefon, wciąż pamiętasz te słowa: nie szukam miłości - i twoją znajomą, która napisała ci: zrobiło ci się smutno, bo coś do niego czujesz.
Głupota. 
To chyba zwykłe pragnienie bycia adorowanym - taki syndrom Femme Fatale, która nie przywykła do tego, że ktoś może jej nie pokochać.
Jest więc to taki moment, który bardzo szybko minie, bo w gruncie rzeczy - nie ma żadnych powodów do smutku.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Bajka o żabie i skorpionie.

Farafelka.

Bonć mno.