Wspomnienie Magicznego Grudnia.

Coś lepi się do zębów, coś przylepia się do języka i nie chce z niego zejść - pocierasz, pocierasz, w końcu na języku powstaje rana, której nie pozwalasz się zasklepić, którą ciągle przygryzasz i odczuwasz z tego głupią przyjemność - nieprzyjemnie jest dopiero kiedy pozwalasz jej być samej dla siebie. Więc gryziesz. Nawet gdy wiesz, że ta rana może się powiększyć.

Miałem chyba najpiękniejszy grudniowy dzień od lat. To był dwudziesty drugi? Może dwudziesty pierwszy... powoli już zmierzchało, ale to nic - lubię zmierzch, chociaż potrafi on mijać się z przyjemnością, kiedy przez cały miesiąc za oknem szaruga i ciemno robiło się przez to już po piętnastej, takie uroki Wrocławia, w którym ciężko wypatrzeć nawet jedną gwiazdkę na nieboskłonie. Tamtego dnia nie musiałem ich wypatrywać. Poszedłem z Nią na przystanek, którym codziennie jeździliśmy na uniwersytet, każdy na swoją godzinę, każdy w swoją stronę, każdy własnym numerem - dzisiaj jechaliśmy tym samym - kierunek? Rynek. Tam, gdzie gwiazd nie trzeba wypatrywać, bo gwiazdami stają się kolorowe światełka rozjaśniające mrok, zawieszone pod dachami i na latarniach, a także te, którymi obwieszali choinkę - swoją drogą w tym roku była dość kiepska, ta choinka znaczy, nie gwiazdki stworzone ludzką ręką, zamknięte w kolorowych szkiełkach i zasilane prądem - ujęte w takim opisie nagle traciły większość swojego czaru, oh well. Zapachy niosły się po uliczkach i wabiły do siebie różnorodnością barw wystrojów budek, które wystawiono licznie z okazji świątecznego jarmarku - była nawet gadająca głowa renifera, tak, poważnie mówię. I gdzieś tam w tle rozkładali już powoli scenę na sylwestra, który potem nie był nawet emitowany w telewizji, przypał. Obowiązek? - obowiązkowo musieliśmy odwiedzić każdy, najbardziej duperelowaty kramik, który się tam znalazł, odkrywając, że większość jest taka sama - Capitan Obvious - odkrycie jak odkrycie, mimo to chodzić się chciało - i wiecie, tak ambitnie założyliśmy, że spróbujemy tam wszystkiego, najemy się za wszystkie czasy, a skończyliśmy wpierdalając jak dzikie osły oscypki z grilla, którymi nie mogliśmy się przestać zachwycać. I rzecz jasna kupiliśmy też przynajmniej ze dwa większe na chatę (swoją drogą te już takie dobre nie były, nawet w tostach czy robione na patelni, za słone). Po oscypkach idziemy dalej. Jakoś oboje nie lubimy wychodzić z domu, ale uwierzcie - w tamten wieczór naprawdę zaczynało się wierzyć, mimo tego, że przemarzaliśmy niemiłosiernie, że magia świąt naprawdę istnieje, że ta muzyka grająca w tle, amerykańskie kolędy, wesoło brzdąkające i cieszące ucho ciepłymi głosami, jest już zapowiedzią dobrych świąt, w tamtym momencie sądzę, że po prostu Wierzyliśmy. Wierzyliśmy w Magię. Zwłaszcza, kiedy zobaczyliśmy stoisko, na którym sprzedawali ręcznie grawerowane na miejscu bransoletki. Ach, zróbmy sobie takie! - no pewnie, no jasne, zajebisty pomysł! Dwie takie same, z czymś unikatowym, nie banalnym BFF... oj na pewno nie, ten skrót całym swoim wydźwiękiem wprawiał w poczucie zażenowania i był niemal równoznaczny z gimbazjadą, wiecie, coś w stylu: z pewnością nie pasujący do takich "mrocznych badassów" jak my. Więc trzeba było znaleźć coś mrocznego. Skończyliśmy w kawiarni popijając ciepłą kawę, ogrzewając się i zastanawiając, co takiego moglibyśmy na tych bransoletkach napisać... może jednak rysunek! Tak, rysunek! Ona - Świnka, Ja - Kot. Ona nosząca Moją bransoletkę, Ja - Jej. Genialny pomysł! Szybko, bierz jakiś paragon, rysuj! Tylko jak?! Nie wiem, ja przecież nie umiem! Więc rysowała. Wersji było kilka, ale pierwsza była najlepsza... szczęśliwi, ucieszeni, podjarani jak małe dzieci, które po raz pierwszy widzą tak barwny i klimatyczny, magiczny, świat, wyszliśmy z kawiarni i ruszyliśmy do małego stoiska.
Przykro mi, ale nie graweruję rysunków.
Lecz... jak to?
Wiecie, jak to jest, kiedy spotyka was rozczarowanie w tak magicznym dniu?
Nie wiem ile staliśmy z boku rynku, pod daszkiem, marznąc coraz bardziej - Ona nie miała nawet skarpetek, nogi jej odmarzały, ja nie wziąłem tych skarpetek za ciepłych, nie miałem rękawiczek. Zimno. I żadne z nas nie chciało się stamtąd ruszyć. Co teraz? Co tam napisać? Co z tym zrobić? Wszystko. Nie da się. Nie możemy. Nie przekreślisz jednak magii dnia takim niepowodzeniem. Minęła godzina, leciała druga.
Zapytaj jeszcze raz... Przekonała mnie. Poszedłem i zapytałem.
Dobrze... ja wam nie narysuję, ale druga sprzedawczyni tak.
JEST!
Ulga i radość niemal zwaliły z nóg.
Zdobiliśmy to co chcieliśmy i ruszyliśmy dalej, można było wracać do domu - byle szybciej! - jest tak zimno... lecz po drodze jeszcze napotkaliśmy busa, w którym można było piłeczką rzucać do puszek - jeśli strącisz wszystkie, wygrasz nagrodę. Och ludzie, wypatrzyłem świnkę - jakżebym miał jej po rycersku nie wygrać dla mej Pierwszej Damy? Heh... nie dość, że obsługująca to niewiasta śmiała się ze mnie z boku i ze współczucia dla mojego zeza dała mi jedną piłeczkę więcej za darmo, to jeszcze świnkę dostałem jako nagrodę pocieszenia. Ale świnka ugrana? Ugrana! Mogłem jednak czuć się rycerzem!
Wrociliśmy do domu, zaparzyliśmy sobie herbatę, wzięliśmy przekąski, usiedliśmy w salonie i wymieniliśmy się prezentami i bransoletkami.
Okrągła bransoletka nosiła swoje odznaczenia, do niej doczepiono piórko - symbol wolności, wiecie? - coś zobowiązującego dzwoni na naszych nadgarstkach, ale wcale nie pęta.
Chroni.
Przypomina.
I wywołuje uśmiech na ustach.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bajka o żabie i skorpionie.

Farafelka.

Bonć mno.