Wspomnienie Magicznego Grudnia - Komentarz

Z niewiadomych przyczyn komentarze tutaj zawodzą, ale otrzymałem ten komentarz od osoby, z którą tamten Dzień spędziłem poprzez gadu-gadu. Zamieszczam go tutaj, bo wiele dla mnie znaczy. Enjoy~


Miałam zdecydowanie najpiękniejszy grudniowy dzień od lat. Chociaż dam sobie głowę uciąć, że to był szesnasty i zapewniam, że to mojej pamięci bardziej można tu ufać. Chyba faktycznie robiło się już ciemno - zapewne mieliśmy wyjść wcześniej, ale ja jak zwykle zbierałam się do wyjścia przynajmniej godzinę dłużej, niż planowałam. Ruszyliśmy na ten cholerny przystanek, na który tak bardzo nie lubiłam codziennie dreptać z samego rana - uroki zajęć wiecznie na ósmą. Ale tym razem było jakoś milej, w końcu jechaliśmy na Rynek, nie na uniwerek. I przede wszystkim, jechałam z Nim - z Nim zawsze było milej. No więc ruszyliśmy - On bez rękawiczek, dzielnie trzymając jednak telefon w łapkach - po co wsadzić je do kieszeni, przecież Pokemony same się nie złapią, ja - bez skarpetek, w spodniach nie zasłaniających nawet kostek - eee, na pewno był ku temu jakiś sensowny powód. Na pewno.
No i dojechaliśmy. Tandetnie przyozdobiony plac, z masą tandetnych światełek i jeszcze bardziej tandetną choinką na samym środku. Taa, magia świąt. Ale przynajmniej było dużo jedzenia. No i Jemu chyba się podobało, zawsze z jakiegoś powodu doceniał takie świecidełka. A to chyba najważniejsze - patrząc na to wszystko przez pryzmat Jego zadowolonej mordki faktycznie czuło się w tym wszystkim Magię. Tą Naszą Magię.
Chodziliśmy sobie między tymi wszystkimi stoiskami, tak, to z gadającą głową renifera zdecydowanie spodobało mi się najbardziej, mimo, że nie było na nim nic różowego. Głównym pretekstem do całej wyprawy było wszamanie pieczonych jabłek w karmelu - przegryw, bo oczywiście ten plan nie wypalił, ale przynajmniej nawpierdalaliśmy się oscypków, a o jabłkach kompletnie zapomnieliśmy. No a skoro już oboje wyszliśmy z naszych jaskiń, obowiązkowo musieliśmy zaliczyć każdą budkę, chociaż dobrze wiedzieliśmy, że żadne z nas nie jest zainteresowane asortymentem. Po prostu było miło, chodząc sobie tak wspólnie, a o to w końcu chodziło.
Aż w końcu wypatrzyliśmy te bransoletki. Och, wypatrzyliśmy, to raczej złe słowo, bo to w końcu totalny przypadek, że rzuciło nam się w oczy. Nie pamiętam, kto pierwszy je zauważył, ale pamiętam, że to ja rzuciłam, żebyśmy sobie takie kupili. Niby żartem, w końcu pomysł infantylny, więc tak było “bezpieczniej”, na wypadek, gdyby to wyśmiał. Ale nie wyśmiał. Ba, wręcz się podekscytował, a ja chyba dawno równie mocno się nie ucieszyłam. Z nikim innym bym się na to nie pisała, w końcu to dziecinne i dziwnie zobowiązujące, ale z Nim… Z Nim wydawało się to wręcz idealne.
Poszliśmy do kawiarni, zastanowić się, co w ogóle chcemy wygrawerować. Tam kolejny przegryw - On zamówił kawę tak słodką, że nie był w stanie dopić jej do końca, ja - pojebałam nazwy i myśląc, że zamawiam herbatę, zamówiłam też kawę. Nie mam pojęcia, kto wpadł na pomysł z rysunkami - heh, był tak genialny, że pewnie obie połowy mózgu musiały zadziałać. Po wybraniu najlepszych projektów - standardowo, tych, które powstały jako pierwsze i po odczekaniu swojego w kolejce, znowu przegryw: “Grawerujemy tylko napisy”.
Złość? Smutek? Zawód? Wszystko na raz.
Staliśmy z boku chyba z godzinę, może dwie. To miało być Nasze, Magiczne, żadne słowa i cytaty nie nadawały się na godne zastępstwo dla Kotka i Świnki. Dopiero za drugim razem dał się namówić, żeby spytać raz jeszcze. No i bam, udało się. Czekaliśmy podekscytowani, kiedy pani grawerowała zwierzątka, pilnując, żeby schowała gotowe bransoletki do odpowiednich woreczków - dla mnie różowy, dla Niego szary. Bo czarnego nie było.
Wracając w końcu i kompletnie nie czując już odmarzających kończyn, zahaczyliśmy jeszcze o jakąś loterię, czy co to tam było. Dzielny Rycerz wygrał dla mnie pluszową świnkę - co z tego, że nie trafił w żadną puszkę, chociaż dostał nawet dodatkową piłeczkę, co z tego, że za drugą rundę to ja zapłaciłam, bo nie miał drobnych, co z tego, że była to tylko nagroda pocieszenia za tak “dzielną” grę. Wygrał. Dla mnie.
W domu stwierdziliśmy, że nie ma co czekać do następnego dnia, bo chociaż dawanie sobie prezentów zaplanowaliśmy na sobotę, to ten dzień był tak Magiczny, że wręcz prosił się o takie zakończenie. Zdecydowanie było warto, zwłaszcza widząc, jak owy prezent zapakował po jakiejś godzinie zmaga z papierem. Nieważne, że ja już w podstawówce robiłam to lepiej - fakt, że starał się tak bardzo sprawił, że był to najpiękniej zapakowany prezent, jaki kiedykolwiek dostałam.
A bransoletki do tej pory wiszą na naszych łapkach. I nawet, jak już nie będą miały przed czym chronić i o czym przypominać i z jakiegoś powodu nie wywołają już uśmiechu na ustach - zawsze pozostaną Magiczne. I zawsze będą Nasze.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bajka o żabie i skorpionie.

Farafelka.

Bonć mno.