Długa droga do domu.

Stoisz w progu swojej kuchni.
Wiecie - kuchnia jak kuchnia, nie ma w niej niczego nadzwyczajnego - trochę paprochów na blacie, czyste kafelki, bo przecież wczoraj myłeś podłogę, ba! - przecież nawet odkurzyłeś pół mieszkania, taki jesteś z siebie dumny! - i mówisz. Stoisz i mówisz. W sumie nie jesteś nawet pewien co - głupoty przeciekają przez twoje usta z taką samą łatwością z jaką alkohol rozgrzewa trzewia wlany odpowiednio szybko do brzucha - pół śnisz, bop to musi był pół sen, gdy nic wokół ciebie się  nie przesuwa, nie przemieszcza, a biel cicho chodzącej lodówki i szum wiatru za oknem są jakby obok ciebie - wszystko jest obok ciebie. Nawet twoje własne ciało. Mówisz. Nie przyszedłeś tutaj nawet w żadnym konkretnym celu, a przynajmniej teraz ten cel się nie klaruje - ciężko by było, kiedy wszystko tonie w swojej ciszy - mówisz... i nie słyszysz swoich własnych słów.
Mówisz do swojej koleżanki.
Stoi przy oknie i wygląda przez nie - chyba, koniec końców, tylko ją dostrzegasz - tą współlokatorkę, z którą dzielisz swoje mieszkanie, tak zwany "dom" - wielkie słowo o małych wymiarach przestrzennych dopóki mówimy o przeciętnym mieszkaniu, nie pałacach królów - zwykłe cztery kąty, które nigdy nie zostały dostatecznie mocno zmienione, byś mógł wyrwać się z wrażenia "przeciętności" - za każdym razem było coś, co szarpało twoje ręce i odrywało je od pragnienia zmienienia tego, co za dom uważałeś, zawsze było jakieś "ale" pisane przez wielkie "a" - ale rodzice nie pozwalają, ale jesteś za młody, ale zniszczysz te ściany! Ale te meble są nowe, dopiero co kupione! Musisz oddalić pragnienie zmiany przestrzeni i spersonalizowania jej, aż w końcu przychodzi taki czas, że przenosząc się na w miarę "swoje śmieci" orientujesz się, że chyba nie masz już na to ochoty. Coś, co kiedyś było miłym płomieniem wygasło - został wypalony knot i roztopiony wosk. Zupełnie inaczej było z ludźmi - ich nigdy nie chciałeś zmieniać, chociaż potrafiłeś - lubiłeś za zalety, ale nauczyłeś się kochać za wady i te z kolei to ty szarpałeś - te ręce innych - żeby wydobyć z nich najpierw to, co jest najgorsze - nie wiem jak, po prostu to w ludziach widziałeś. Widziałeś ból w ich oczach. I ten ból widziałeś też w oczach tej dziewczyny stojącej przy oknie. Była chyba smutna, pewnie nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, jak wyglądała - zamilknąłeś, a ona nie zareagowała - wiedziałeś, że tak jak ty nie słuchałeś siebie, tak ona nie słuchała ciebie - i w ogóle ci to nie przeszkadzało, jakby między wami już na początku tego przypadkowego zetknięcia w kuchni po wyjściu ze swoich pokoi przesunęło się nieme pozwolenie - dla ciebie to na gadanie bez sensu, a jej to na nie słuchanie - zaczynasz więc myśleć, wracasz do siebie, twój duch przestaje dryfować, zamiast mówić - myślisz. Wiecie - ona, w przeciwieństwie do ciebie, spełniła to pragnienie zmiany swojego własnego pokoju - pomalowała go, kupiła parę nowych rzeczy, kupiła lustro - zwykła sypialnia zmieniła się... w nią. Wyczuwało się ją z każdego kąta jej prywatnej przestrzeni. Jednak tak dla zupełnego przeciwieństwa - ona nie potrafiła przemeblowywać ludzi, chociaż chciała. Jak dwa przeciwległe bieguny połączyła was ta jedna rzecz - te cztery ściany - zupełnym przypadkiem,z biegiem okoliczności - chociaż niektórzy powiedzą, że to przecież przeznaczenie.
Dom.
Podobno tam dom, gdzie nasze serce - kiedy raz się je straci, bardzo ciężko znaleźć drogę powrotną.
W końcu zamiast dumać nad tym, co jej tak naprawdę jest, dlaczego spogląda na telepane liściem drzewa, pytasz ją: "Na co patrzysz?"
Odpowiedziała: "Na przyszłość."
Podchodzisz więc do okna i odkrywasz, że twoja współlokatorka patrzy na śmieciarkę ładującą śmieci na pakę.
Jest w tym komiczny tragizm i wybuchasz śmiechem - co innego pozostaje?
Szkoda płakać nad tym, co jeszcze nie nadeszło.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bajka o żabie i skorpionie.

Farafelka.

Bonć mno.