Sen o duchu i szalonym bożku.

Domek nad jeziorem, przy którym rósł las, a który stał na połaci dzikiej zieleni, był naprawdę niewielki. Postawiony na planie kwadratu nie miał w sobie nawet łazienki - ot jeden pokój, w którym znajdowało się łóżko, szafka, tapczan i niewielka kuchnia z niewielką lodówką i starą kuchenką - stary, letniskowy domek, który przez cienkie ściany nie nadawał się do zamieszkania. Domek, w którym pewna niewiasta straciła życie. Dlatego tutaj przyjechali - nie na wakacje, nie po to, by opijać się piwem - trójka ludzi, którzy, wiesz, mogliby siebie wzajem nazywać przyjaciółmi - ludzie dorośli i bogaci w doświadczenia w świecie zniszczonym, w którym bardzo niewielu przetrwało, a ci co przetrwali musieli jakoś orać koniec z końcem.
Wysiedli z samochodu, podwiózł ich z miasteczka nieopodal zleceniodawca, który chciał to miejsce zająć, ale w miasteczku twierdzono, że ziemia ta jest przeklęta - że każdy, kto tutaj przyjdzie, zostaje wciągnięty w mętne wody jeziora i słuch po nim ginie - tak jak zaginął po pierwszej właścicielce budki. Mieli ze sobą tylko po jednym plecaku, w nich najpotrzebniejsze rzeczy i byli po prostu odpowiedni do tej roboty, nie wiem czy wiesz, co mam na myśli, Czytelniku, dlatego zaproszę cię do zajrzenia w ich oczy - oczy, które nosiły w sobie spokój, w których nie było niedowierzania i nie znalazłbyś tam nawet śladu strachu, dojrzałe i nasączone wiedzą i doświadczeniem... zwłaszcza te czarne oczy. Czarne niby sama noc snująca się między kłosami traw bez błogosławieństwa księżyca, w której wyciągamy rękę przed siebie i choć staramy się ją dojrzeć, nie jesteśmy w stanie. Nie widzimy przecież nawet krańca własnego nosa. Lubię czerń. Wydaje się zupełnie czysta i bezinteresowna, a jednocześnie twarda i niewzruszona wobec wszystkich innych kolorów, w końcu... otchłań złożona była z czerni. Ta nieprzenikniona, ciągnąca do siebie dusze, bezdenna otchłań.
Otworzyli drzwi oferowanym kluczem i rozłożyli rzeczy, zaczynając poszukiwania - bardzo typowa historia o duchach niczym jedna z tych wyciągniętych rodem z Supernaturala, albo innych horrorów, każdy z was oglądał taką na ekranie telewizora czy komputera chociaż raz. Trzeba przeszukać szafki, znaleźć historię panienki, która ponoć tutaj zaginęła, poszukać jej ciała, zbadać teren wokół - wszystkie te czynności, które wydawały się idiotyczne, kiedy zdamy sobie sprawę z tego, że przecież duchy nie istnieją - a na pewno nie takie, które przejmują nad kimś kontrolę i zmuszają do samobójstwa... może Ty uważasz inaczej? Oni uważali. Nie było niczego "nieprawdopodobnego" w świecie, w którym żyli - tutaj cud gonił cuda... w końcu jeden z nich potrafił o wiele więcej niż ponadprzeciętny człowiek. Już zdążył im to udowodnić.
Lapis zatrzymał się przed domkiem, parę kroków od brzegu, przyglądając się spokojnej tafli, nad którą wisiały ciężkie, szare chmury. Wiatr bawił się długimi pasmami jego jedwabnych, kasztanowych włosów i otulał szlachetną, delikatną twarz o azjatyckich pociągnięciach pędzla w dziele stworzenia - czy był Azjatą? Nie. Chociaż barwa jego skóry była nieco żółtawa, a oczy czarne, to nie były one skośne, nie był też niewysoki, wręcz przeciwnie - jego dumna, promieniejąca spokojem sylwetka wyrastała nieco ponad przeciętne metr osiemdziesiąt. Coś go ciągnęło w to miejsce. Jakaś siła, które nie potrafił określić. Jakaś melancholia, której nie potrafił nazwać - to coś kazało mu stać dokładnie w tym punkcie i wpatrywać się w wody, chociaż te pozostawały niezmienne - falowały w swoim rytmie i odbijały niewyraźnie zarysy nieba i drzew. Jezioro było naprawdę spore.
- Lapis, pomóż mi z tymi pudłami.
To nie tak, że go nie słyszał. Słyszał.
Ból był nagły i niespodziewany.
Mężczyzna opadł na jedno kolano, zgięty w pół, zmiażdżony siłą, która nagle nacisnęła na jego umysł, zaciskając powieki i przyciskając do swojej skroni jedną z dłoni - drugą podparł się o trawę - wydając z siebie jęk bólu.
- Lapis! - Pudło wypadło z szerokich rąk mężczyzny o bujnej fryzurze falowanych włosów i niezgolonym zaroście - jego budowa nie pozostawiała wątpliwości co do jego męskości, był jednym z tych, za którym szalałaby większość dziewczyn... gdyby nie jego pomarańczowe ślepia o kocich źrenicach, które teraz nieznacznie poszerzyły się, gdy jego przyjaciel opadł na ziemię, zwijając się z bólu. - Co jest, dupku, nie udawaj!
Widział ją.
Nie słyszał własnych jęków, ale doskonale słyszał szum wiatru i wody, tak samo dobrze słyszał bicie własnego serca, które przyśpieszyło rytmu i tak samo dobrze czuł skręcające się, własne ciało - ale dotyk Shane'a był dla niego zupełnie niewyczuwalny, chociaż był już ostatnią rzeczą, która utrzymywała go w pionie.
Widział ją.
Widział kobietę w kwiecistej sukience, która wynurzyła się z jeziora i zaczęła iść w kierunku brzegu - kawałek po kawałku było ją widać coraz lepiej - upiora, trupa, który roznosił wokół smród zgnilizny. Zmusił się do otworzenia oczu. Do spoglądania. Ta kobieta stała tuż przed nim, plecami do niego i spoglądała na tą wodę tak samo, jak on przed chwilą spoglądał - cała i zdrowa... po prostu weszła do wody.
Nigdy z niej już nie wyszła. Przynajmniej nie żywa.
Teraz szła po jednego z nich.
Wyszła na brzeg.
Nie był w stanie się podnieść, chociaż próbował, nie był w stanie zrobić żadnego ruchu, prócz zwijania się z bólu, który go napastował, wbijając raz po raz gwoździe w mózg, obraz czarniał co któreś mrugnięcie, ale przecież nie mógł poddać się słabości - nie teraz. Zjawa zatrzymała się i skierowała bielmo swych ślepi na niego, odpowiadając na rzucone wyzwanie - na wyciągniętą w jej stronę wolę, żądanie, by się zatrzymała.
Nie wiem, ile czasu trwała ta potyczka, której nikt w świecie żywych nie był w stanie dojrzeć. Nikt oprócz Shane'a, który szarpnął długowłosego i pociągnął go w ciemność.
Lapis obudził się w łóżku, w budce - na zewnątrz zapadł już zmrok.
- ... pewno to zniszczyłeś? - Głos Bishopa był cichy, ten przyciszonego głosu, kiedy nie chcemy kogoś obudzić. Siedział z Shanem przy niewielkiej lampce, na rozłożonych matach.
- Nie wiem.  Obecność tego czegoś nie zniknęła...
Brązowowłosy odwrócił powoli twarz w ich kierunku, by skupić na nich spojrzenie. Nie miał siły. Nawet obrót głową sprawiał problemy, a sens rozmowy ledwo do niego docierał.
- Co mu się stało?
- Dupek pewnie przyjął na siebie cały ciężar ducha. Jak zwykle.
- Pieprzone mutanty...
Uśmiechnął się blado, sam do siebie i zamknął znów oczy.
Nie był pewien, ile czasu minęło w tym kamiennym śnie, lecz gdy znów powieki otworzył, zerwał się od razu do pozycji siedzącej. Za oknem powoli świtało, do wnętrza wlewał się szarawy blask wczesnej poranka przysłoniętego chmurami. Serce uderzało mocniej, a słabość wcale nie minęła - musiał podeprzeć się dłońmi o materac, by nie stracić równowagi. Lampka wygasła, a Shane i Bishop leżeli na matach, śpiąc snem głębokich i sprawiedliwych. Bezpiecznie. Był tutaj jednak jeszcze ktoś - ktoś, na kogo Lapis uniósł spojrzenie - unoszący się ponad podłogą w siadzie skrzyżnym mężczyzna o długich, czarnych włosach, ubranych w czerwone, egzotyczne szaty, które odsłaniały większość jego ciała, w ogóle nie pasując do obecnej pogody - ale on cały tutaj nie pasował.
- Jeśli mnie zabawisz, uwolnię twoich przyjaciół. - Nieznajomy opadł na podłogę i sięgnął po katanę przy jego pasie.
Bożek.
Zapomniany bożek, który zabłąkał się na te tereny i który nie miał poszanowania dla ludzkiego życia, który zwabił nieszczęsną dziewczynę do wody obietnicami słodkiej miłości i wieczności tylko po to, by mieć swoją laleczkę.
Lapis podniósł się powoli z łóżka i również sięgnął po wierną katanę, która leżała na materacu obok niego, by wysunąć ostrze z jej wnętrza. Wiedza, która spłynęła na niego o całym tym zdarzeniu, opowiedziana przez samo spojrzenie bożka, nie sprawiła, że wpadł w furię i nie sprawiła, że zaczął się bać. Wielu ludzi zginęło o wiele głupszą śmiercią, bez żadnego powodu, z czystego przypadku - a ci tutaj..? A ci tutaj może wreszcie odetchną w spokoju.
Amen.
Stal zadzwoniła w powietrzu. Każdy ruch był ociężały i zmuszał go do utrzymywania świadomości w ryzach, bo ta rozpływała się na boki, pryskała, objęcia Morfeusza chciały przywołać go do siebie korzystając z jego słabości. Lecz mimo ciężkich oddechów, kroków i dzwonienia mieczy żaden mężczyzna się nie obudził. Ekscytacja i podniecenie błyszczały w oczach szalonego bożka im więcej bólu i mgły było w czarnych oczach, im więcej krwi sunęło po bladej skórze i wsiąkało w czerń materiału ubrań przeciwnika. Nie starał się nawet tego skończyć. Zwyczajnie się bawił, nie wkładając większego wysiłku w walkę i Lapis doskonale o tym wiedział, czuł ucisk w klatce piersiowej nie tylko z powodu braku oddechu, ale i z dumy, samurajskiego honoru, który był szarpany i miażdżony. Nie ważne. Nie szkodzi. Tak długo, jak mógł tą dwójkę uratować - nie szkodzi.
Upadł na ziemię, gdy miecz przejechał po jego łydce i obrócił się na plecy, ledwo łapiąc wyrazistość obrazu, starając podsunąć ręce, by oprzeć się na przedramionach, ale jego ciało stało się zupełnie wiotkie i odmawiało mu posłuszeństwa.
- Dobrze się bawiłem. - Ledwo widział, ledwo czuł, jak bożek pochylił się po jego katanę, zadowolony i orzeźwiony. Dobrze zabawiony.
Katana przeszyła serce samuraja. Wyraz zdziwienia i bólu wykwitł na jego twarzy, ale tylko w pierwszej chwili, gdy zimna stal przeszyła ten najważniejszy narząd - w drugiej zawitał na niej wyraz spokoju.
Powieki zamknęły się.
Ach, słodka Ciemności i ukochana Czerni... oto jestem.
Znaleźli go nad ranem, bez żadnych ran, ze złożonymi rękoma na swoim brzuchu i spokojną twarzą. Z jego własną kataną wbitą w jego serce.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bajka o żabie i skorpionie.

Farafelka.

Bonć mno.